wtorek, 23 lipca 2013

Hugo i jego wynalazek

Baśniowy świat ukazany na wielkim ekranie przez Martina Scorsese został doceniony przez Akademię Filmową aż jedenastoma nominacjami do Oscara, z których dostał pięć statuetek, ale także Złotym Globem i innymi znaczącymi nagrodami. Jak w przypadku drugiej wymienionej przez mnie nagrody to wielki zaszczyt, to pierwsza, nie bójmy się przyznać, lata świetności ma już za sobą, a poziom nominowanych filmów do Oscara jest, z roku na rok, coraz niższy. Czy w przypadku tego filmu jest tak samo? Moim zdaniem – nie do końca.
„Hugo i jego wynalazek”, przynajmniej technicznie, przedstawia się na tle swoich rywali jako obraz zasługujący na nagrody. I właśnie od strony technicznej, czyli scenografii, efektów specjalnych, zdjęć, dźwięku i jego montażu, został doceniony, a ja się z tym w pełni zgadzam.
 
Obraz ten zrealizowano z wielkim rozmachem pod względem scenografii i efektów specjalnych. Połączenie pracy Ferretti'ego, LoSchiavo, Legato, Williamsa, Grossmana i Henninga dało niesamowite efekty, które zachwycą nie tylko widza młodego, będącego jeszcze w podstawówce, lecz także jego rodziców, którzy z nim na ten film przyszli. Dodajmy do tego klimatyczne zdjęcia Roberta Richardsona, a otrzymamy obraz spójny i zachwycający, który natychmiast przenosi nas, starszych widzów, w to magiczne miejsce, w którym znajduje się nasze „wewnętrzne dziecko”, a tych młodszych w świat marzeń. Mimo iż nie przepadam za kinem familijnym, które często bywa nazbyt infantylne i sztuczne, tutaj jednak dałam się przekonać i bez uczucia znużenia zatopić w tych magicznych obrazach. Tutaj dziecinność ukazano ze smakiem, a braku realizmu niemal się nie zauważa.

Jednak fabularnie obraz ten jest dość prosty, bez większych rewelacji. Opowiada o młodym Hugo (Asa Butterfield), który wierzy, że naprawiając mechanicznego człowieka, odzyska jakąś cząstkę swojego zmarłego tragicznie ojca, z którym nie zdążył się pożegnać. Brakuje mu jedynie tajemniczego klucza w kształcie serca, niezbędnego do ostatecznego uruchomienia machiny. Wszystko się zmienia, kiedy właściciel sklepu z zabawkami zabiera mu notes z wytycznymi odnośnie naprawy Automatu, co jest konsekwencją kradzieży i gdy poznaje Isabelle (Chloë Grace Moretz), podopieczną sklepikarza, noszącą na szyi poszukiwany przez niego przedmiot. Rozpoczyna się wtedy wielka przygoda, prowadząca do rozwikłania wielu tajemnic oraz do... Georgesa Meliesa (Ben Kingsley). Tak, obraz ten jest ukłonem w stronę jednego z pierwszych artystów kina.
Widać, że scenarzysta, John Logan, starał się ukazać historię pełną tajemniczości i niedopowiedzeń, lecz pominął bardzo ważną część opowieści, jaką są bohaterowie. Choć zagrani zostali przez bardzo dobrych aktorów, to ich psychologiczna strona okazuje się dość lakoniczna. Ale może o to właśnie chodzi w kinie familijnym – żeby się nie zagłębiać. Natomiast aktorzy zasługują na chwilę uwagi. Dla mnie dużym zdziwieniem okazał się Sacha Baron Cohen, odgrywający rolę nadzorcy stacji kolejowej – wyraźnie pokazał, że potrafi zagrać poważniejszą rolę niż np. Borata i całkiem nieźle mu to wychodzi. Warto zwrócić uwagę na młode twarze, jeszcze świeże we współczesnym kinie – Asę Butterfielda i Chloë Grace Moretz. Nie ma w nich krztyny sztuczności, swoją przyjaźń zagrali bardzo naturalnie, jakby przyjaźnili się od lat. W końcu Ben Kingsley, którego, moim zdaniem, nikt inny nie mógłby zastąpić w tej roli.

Film ten, jak każdy, ma wady i zalety, jednak nad tymi pierwszymi nie ma się co zastanawiać, bo i po co? Ten gatunek kina ma zachwycać, ma wprowadzić nas w nastrój tajemniczości, czasem grozy, nierzadko śmiechu. Ma pokazać świat od strony marzeń i snów. Oderwać od rzeczywistości, która jest szara, często przytłaczająca i pokazać, że istnieją w życiu sprawy ważne i ważniejsze, że niemożliwe nie istnieje. „Hugo i jego wynalazek” spełnia tę rolę znakomicie. A ponieważ czas przy tym filmie płynie bardzo szybko, nadaje się idealnie na wieczorny seans w kinie w ramach relaksu i chęci odcięcia od spraw dnia codziennego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz