sobota, 11 stycznia 2014

Kapitan Phillips

Swego czasu wiele było słychać we wszystkich mediach - prasie (no, tu to się czytało akurat), telewizji, radio - na temat somalijskich piratów, którzy a to kogoś porwali, a to obrabowali. Generalnie uaktywnili się znacząco na jakiś czas, a potem znów wszystko przycichło. Może media straciły zainteresowanie, a może ludziom walczącym z piractwem udało się je poskromić - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w kwietniu 2009 roku doszło do porwania amerykańskiego kontenerowca na wodach w okolicach Somalii. A te wydarzenia postanowił przedstawić w filmie Paul Greengrass. Znany z takich obrazów jak seria o Bournie czy "Krwawa niedziela" reżyser po raz kolejny postanowił zaprosić widza na pełen wciąż rozbudowującego się napięcia spektakl.

Rozpoczyna się niezwykle spokojnie. Mamy dwoje bohaterów, którzy zbierają się właśnie do pracy lub wyjazdu. Żona odwozi męża na lotnisko i na tym kończy się jej rola, a zaczyna zupełnie inny świat. Rich Phillips, kapitan kontenerowca Maersk Alabama już podczas pierwszego wejścia na pokład zdawał sobie sprawę, że płynie na niebezpieczny teren, co tłumaczyłoby jego skrupulatne sprawdzanie zabezpieczeń i polecenie ich wzmocnienia. Jednak dopiero na pełnych wodach, sprawdzając e-maile, dowiaduje się o realnym niebezpieczeństwie, jakie może się pojawić. I tutaj właściwie akcja nabiera tempa. Kiedy zwykłe ćwiczenia zamieniają się walkę o przetrwanie, ciężko oderwać oczy od ekranu.

Poza przedstawieniem wydarzeń sprzed czterech lat, reżyser skupił się także na ukazaniu relacji dwóch kapitanów - Richa Phillipsa, dowódcę porwanego kontenerowca oraz Muse'a, dowódcę piratów i samozwańczego kapitana Maersk Alabama. To właśnie na nich skupia się cała uwaga.
Phillips - twardy i konsekwentny, w obliczu zagrożenia życia musi zadbać nie tylko o siebie, ale i o całą załogę, którą ma pod sobą. Właściwie to im stara się zapewnić bezpieczeństwo, samemu wystawiając się na nieznane.
Muse natomiast z początku wydaje się słabeuszem, tchórzem. To ten drugi piracki kapitan był głośniejszy i miał większe szanse na zdobycie statku. Ale niespodziewanie okazuje się tchórzem. To Muse przejmuje stery i musi podejmować decyzje, które potem zaważą na losie całej jego załogi. Nie jest mięśniakiem, nie ucieka się zbyt często do przemocy, stara się używać głowy. Jednak pod wpływem swoich ludzi, żeby nie wyjść na mięczaka, podejmuje o jedną decyzję za dużo i nie może się już z tego wycofać.

Tom Hanks po raz kolejny sprawdził się w roli człowieka w beznadziejnej sytuacji.  Pokazał na co go stać, a największe wrażenie robi sama końcówka filmu. Należy wspomnieć, że Barkhad Abdi, odtwórca tej roli, nigdy wcześniej nie grał w żadnym filmie. Należą mu się brawa za ten debiut. Jeśli Tom Hanks nie dostanie Oscara za tę rolę, to ja już naprawdę nie wiem, czego oczekuje Akademia.

czwartek, 26 września 2013

Spotkanie

O problemach imigrantów w Stanach Zjednoczonych, kraju o twardym i bezdusznym prawie imigracyjnym, z obywatelami pełnymi irracjonalnego strachu przed obcymi, zmierzył się reżyser Thomas McCarthy. Twórca, jak sam przyznał w jednym z wywiadów, zainspirował się prawdziwą historią, którą miał okazję poznać podczas zgłębiania informacji o Bliskim Wschodzie oraz poznawania kultury mieszkańców tego terenu, opowiadającą o „młodym mężczyźnie zatrzymanym i osadzonym w jednym z ośrodków imigracyjnych w Queens.” Dodatkowo, po bliższym zapoznaniu się z polityką imigracyjną Ameryki i tym, jak traktuje się ludzi nielegalnie przebywających na terenie tego kraju, postanowił pokazać, że imigranci też są ludźmi.
 
Zawarta w filmie fabuła opowiada o przypadkowym spotkaniu starzejącego się profesora, wykładowcy akademickiego, amerykańskiego obywatela, Waltera Vale'a z parą imigrantów nielegalnie przebywających i pracujących na terenie Stanów Zjednoczonych – Syryjczykiem Tarekiem oraz Nigeryjką Zainab. Bohaterowie poznają się w Nowym Jorku, w mieszkaniu Waltera, do którego ten przyjeżdża po bardzo długiej nieobecności. Powodem powrotu Amerykanina do tego miasta jest konferencja naukowa, do której został zmuszony i prawdopodobnie, gdyby nie to zrządzenie losu, do tytułowego spotkania by w ogóle nie doszło. Pomimo iż lokum powinno być puste, para imigrantów mieszka tam od jakiegoś czasu – ktoś dał im klucze, wykorzystując długą nieobecność wykładowcy i niewiedzę samych zainteresowanych o prawdzie. Kiedy pierwszy szok i zaskoczenie mija, a niechciani lokatorzy opuszczają już budynek, w Walterze zaczynają dominować przyjazne odczucia, odnajduje ich na ulicy i proponuje gościnę do czasu, aż nie znajdą nowego miejsca dla siebie. Tak właśnie rozpoczyna się interesująca znajomość, która stanie się przyczyną wielu zmian w życiu zarówno samego profesora, jak i obojga jego gości. Gdy wszystko zaczyna się układać, a przyjaźń między nimi kwitnie, Terek zostaje zatrzymany i osadzony w ośrodku imigracyjnym w Queens, z którego już nigdy nie wyjdzie na terytorium Stanów Zjednoczonych. Bohaterów połączy nie tylko wspólne mieszkanie, zainteresowanie muzyką, pasja, ale również wzajemna pomoc w walce z amerykańskim prawem imigracyjnym i egzekwującymi je urzędnikami.

Reżyser stworzył bardzo ciekawy obraz środowiska emigracyjnego w zetknięciu z Amerykanami i ich prawem. Wykorzystał świetnego Richarda Jenkinsa, który ze swoją kamienną twarzą i dość spokojną grą, idealnie wpasował się w świat przedstawiony. Na uznanie zasługuje także Haaz Sleiman, odgrywający rolę Tereka, który wprowadził w ten obraz nieco optymizmu. Pokazano, jak bezduszne amerykańskie prawo imigracyjne nie pozwala uczciwym ludziom żyć i się rozwijać. A hipokryzja urzędników państwowych sprawia, że zamiast pomocy, zgodnie z ich dewizą, migranci mogą oczekiwać jedynie pełno przeszkód.

piątek, 2 sierpnia 2013

Lincz

Któż nie słyszał o głośnej sprawie linczu we wsi Włodowo? Mieszkańcy tej mazurskiej wsi sami osądzili i zabili Józefa Ciechanowicza, który po wyjściu z więzienia zastraszał ich, bił i groził pozbawieniem życia. Świetny temat na film? Owszem - życie samo pisze najlepsze scenariusze. Dlatego nie dziwi fakt, iż historia ta stała się inspiracją dla twórców takich seriali jak "Pitbull" czy "Kryminalni", jak również dla jednego z reżyserów filmowych, Krzysztofa Łukaszewicza, który opowiedział ją w 2010 roku w filmie "Lincz". Niektórzy próbowali porównać do tego filmu "Pokłosie", jednak uważam, że nic bardziej mylnego.

Sprawa wzbudziła wiele kontrowersji, postawiła wiele pytań, chociażby o to, czy była to obrona konieczna i czy Ciechanka (w filmie: Zaranek) można nazwać człowiekiem. Jak można było skazać ludzi, którzy nie chcieli zabić, ale mieli dość czekania, aż władze, które powinny im pomagać i chronić, zignorowały wielokrotne wołanie o pomoc? Widać można było, bo dla sądu, według prokuratora, który sprawę prowadził, biel i czerń mają jeden odcień. Jednak ówczesny prezydent RP osądził inaczej, dlatego też sprawcy zostali ułaskawieni w 2010 roku. Ponadto szukano winy także po stronie policji, która nie reagowała na wezwania zastraszonych ludzi. Ukarano jedynie kilku funkcjonariuszy.

Te właśnie wydarzenia odgrywają aktorzy w filmie Łukaszewicza. A są to aktorzy dość różni - warto zwrócić na, moim zdaniem, niedocenianego Leszka Lichotę. Ma zadatki na bycie kimś wielkim, tylko nie dostał jeszcze odpowiedniej roli. Izabela Kuna - spisuje się rewelacyjnie jako mieszkanka wszelkich wsi i odgrywająca kogoś z prostego ludu, dlatego tu wpasowała się idealnie. Wiesław Komasa, jako kat - wydaje się, że został stworzony do tej roli. Mnie przechodziły ciarki, jak go widziałam na ekranie. I można wymieniać i wymieniać.

Sam film jest dobry. Ciekawa fabuła, która wciąga i trzyma w napięciu, choć pod koniec to napięcie za bardzo blednie. Bardzo dobrze dobrana muzyka Papaja - cicha, pobrzękująca gdzieś w tle, jednak wpisująca się w wydarzenia i oddająca strach i niebezpieczeństwo, które za chwilę lub właśnie się pojawiają. Łukaszewicz nie podaje odpowiedzi na wcześniej postawione pytania, bo on te pytania stawia. Na nie widz musi sobie sam odpowiedzieć, wyciągnąć wnioski. Po prostu przedstawia głośną historię prosto i autentycznie.

Szkoda, że film powstał zaraz po ułaskawieniu sprawców. Mógłby zostać wprowadzony do kina rok czy dwa lata później, aby przypomnieć o tym co się stało i zmusić do postawienia sobie jeszcze jednego pytania - czy ta sprawa jakkolwiek wpłynęła na stróżów prawa, na sądy, na opinię publiczną, czy jednak wywołała tylko chwilowy odzew ze strony państwa, społeczeństwa i została później zapomniana? Z perspektywy czasu wydaje mi się, że jednak Polskie władze nic z tą sprawą dalej nie zrobiły, tak jak milczało społeczeństwo. I tylko patrzeć i czekać na kolejny samosąd dokonany przez tych, którzy nie wierzą już w polską sprawiedliwość.

środa, 31 lipca 2013

Drugie oblicze

Strasznie ciężki do przetrawienia film, dlatego, podsumowanie i przekazanie jakichkolwiek odczuć z nim związanych nie jest takie proste. Mocniejszy niż "Drive"? Może, ale nie w takiej formie.

Najpierw dostajemy jedną historię - kaskader Luke dowiaduje się, że od roku ma dziecko z kobietą, z którą raz poszedł do łóżka. Zaczynają się w nim budzić ojcowskie instynkty, chce zapewnić dziecku przyszłość, wpychając się niejako do ułożonego życia Rominy i jej faceta. Porzuca nawet cyrk, żeby zostać w tym samym mieście, co syn, dlatego musi znaleźć pracę. Pech chciał, że dostał ją u miejscowego mechanika, który sam za wiele nie ma, dlatego namawia Luke'a na kilka skoków na banki. Wszystko jest w porządku do czasu, kiedy pomysłodawca wycofuje się po kilku napadach, a Luke uznaje, że jeszcze nie dość pieniędzy zebrał. I tu zaczyna się robić... dziwnie.

Druga historia to opowieść z życia policjanta, Avery'ego, który poprzez zabicie bandyty i uratowanie jego zakładników, pokonuje w swojej karierze drogę "od zera do bohatera". Zostaje odznaczony i okazuje się być jednym z niewielu uczciwych policjantów w mieście. Postanawia podjąć walkę z korupcją. W tym samym czasie jego syn dorasta i zaczyna rozrabiać z nowo poznanym przyjacielem.

Obie historie łączy to, że zabitym przez Avery'ego bandytą jest Luke, a nowym przyjacielem syna policjanta jest syn kaskadera i Rominy. W ten sposób miał powstać obraz o tym, jak życie i decyzje rodziców kształtują postępowanie ich dzieci. Moim zdaniem wyszło to jednak bardzo słabo i wątek synów wciśnięty został na siłę. Nie przekonuje mnie to, że skoro ojciec Jasona był bandytą, to on też musi nim być. No i, co najważniejsze, wydawać by się mogło, że skoro jest bandyta i policjant, to będzie też jakaś pełna napięcia akcja - nic bardziej mylnego. Jest strasznie nudno i nawet Gosling nie ratuje tego filmu.

poniedziałek, 29 lipca 2013

The Help

Po obejrzeniu zwiastuna do tego filmu pomyślałam, że będzie to jakaś zabawna komedia o czarnoskórych służących i ich okropnych pracodawczyniach. Po seansie musiałam jednak zweryfikować tę opinię. "Służące" to adaptacja książki Kathryn Stockett, świetny dramat o służących z Jackson. Miasteczko to nie przypadkiem leży w Missisipi, które kiedyś było zagłębiem amerykańskiego niewolnictwa, a w latach 60., kiedy dzieje się akcja filmu, służące nadal traktowane są jak własność rodzin, u których pracują. Ich miesięczna stawka ledwo wystarcza na wyżywienie własnych wielodzietnych rodzin.

Aibileen i Minny to dwie główne bohaterki, które jako pierwsze zdecydowały się opowiedzieć swoje historie, swój punkt widzenia młodej, białej dziennikarce, pomimo wszelkich kłód rzucanych im pod nogi, łamiąc prawo, ignorując przyszłe konsekwencje. Skeeter, która przeprowadzała z nimi wywiady, zupełnie nie pasowała do środowiska Jackson. Nie była jak reszta pań domu - wyrachowaną rasistką lub tchórzem, bojącym się wyrazić sprzeciw wobec opinii innych. Niezamężna, bez dzieci, wykształcona, podjęła pracę w lokalnej gazecie, gdzie kazano jej pisać porady dla gospodyń. Praca ta pozwoliła jej zbliżyć się do Aibileen i przekonać ją do udzielenia wywiadu, który później przyniesie zaskakujące reakcje wśród lokalnej społeczności.

Film przedstawia okres wyraźnego podziału w Ameryce na białych i czarnych. Obie rasy musiały mieć oddzielne niemal wszystko, jednak, co ciekawe, w prawie każdym "białym" domu, służącą i nianią była czarna. To kolorowe kobiety wychowywały dzieci białych pań, robiły im za matki, podczas gdy te prawdziwe zajęte były urządzaniem przyjęć.

Moim zdaniem, temu filmowi nie można nic zarzucić. Świetnie zagrany - na uwagę zasługuje zarówno Emma Stone, jak i Viola Davis czy Octavia Spencer. Opowiadana historia jest miejscami zabawna, ale często i wzruszająca, wciąga od samego początku, chociaż akcja rozwija się dość powoli, a sam seans, mimo iż trwa prawie dwie i pół godziny, mija strasznie szybko.

środa, 24 lipca 2013

Listy do M

Kondycja polskiego kina współczesnego od dawna pozostawia wiele do życzenia. Ostatnimi czasy trudno w naszej rodzimej kinematografii znaleźć coś naprawdę oryginalnego, może nawet z jakimś konkretniejszym przesłaniem. Dlatego też, moim zdaniem, filmy ostatnich lat z polskich wytwórni, powinny podlegać specjalnemu rodzajowi krytyki, takiemu... bardziej pobłażliwemu. Oczywiście istnieją wyjątki od każdej reguły i wydaje mi się, że obraz stworzony przez słoweńskiego reżysera, Mitję Okorna, „Listy do M.” można zaliczyć do tych odbiegających nieco od polskich „standardów”. Co prawda – nie w kwestii oryginalności, gdyż to właśnie o jej braku najgłośniej krzyczą krytycy, jednak zapominając na chwilę, że Richard Curtis kiedyś zrobił film „To właśnie miłość”, do którego produkcja Okorna jest bardzo podobna, można stwierdzić, że jest to pewien powiew świeżości w stronę polskiego kina popularnego.

W filmie przedstawionych zostało kilka historii, które rozgrywają się tego samego dnia – w wigilię Świąt Bożego Narodzenia, a także w jednym mieście – Warszawie. Każda z nich jest w pewien sposób wyjątkowa i porusza inny problem. Na przykład - mamy dziewczynę, która zawsze spędza święta sama i wszystkim mówi, że dobrze jej z tym, choć tak naprawdę chciałaby się zakochać i mieć z kim spędzić ten wyjątkowy dzień w roku. Jest też policjant, głowa rodziny, który zawsze w wigilię odbywa służbę, ale chciałby ten dzień spędzić z rodziną przy stole. A także kilku innych bohaterów, których łączy samotność i zaprzeczanie własnym pragnieniom. Wszyscy żyją obok siebie i w każdej chwili mogliby się spotkać.

Prowadzącym wątkiem wydaje się historia Mikołaja (Maciej Stuhr), znanego prezentera radiowego, który, zamiast spędzić wigilię z synem, musi w nocy pracować i dotrzymywać towarzystwa samotnym słuchaczom na zlecenie apodyktycznej szefowej, Małgorzaty (Agnieszka Wagner), podczas gdy ona sama planuje spędzić ten wieczór z mężem według dokładnie ułożonego w jej głowie planu. Jednak nie wie, że Wojciech (Wojciech Malajkat), jej małżonek, dość mocno nagnie ramy planu, przyprowadzając na wieczerzę wigilijną małego gościa. W tym samym czasie Doris (Roma Gąsiorowska), pracująca w centrum handlowym jako hostessa, szuka miłości, zaś jej współpracownik, niegrzeczny święty Mikołaj, Melchior (Tomasz Karolak), wpada w komedię omyłek, próbując odzyskać swoją komórkę, którą stracił wymykając się z mieszkania Kariny (Agnieszka Dygant), kiedy niespodziewanie wrócił jej mąż, wspomniany wcześniej policjant (Piotr Adamczyk) z chęcią ratowania swojego małżeństwa i rodziny. Zaś Wladi (Piotr Małaszyński), boi się przedstawić rodzicom swojego partnera życiowego.

Film Mitji Okorna ogląda się przyjemnie, często z uśmiechem na ustach. Nie dłuży się, wątki są dobrze przystosowane do polskich realiów, dlatego widz może się utożsamić z którymkolwiek z bohaterów. Historie te są proste, jednak dość prawdziwe. Jeśli chciałoby się porównać większość polskich komedii romantycznych do tego filmu, to wypada on bardzo dobrze. Nie ma w nim tej, jakże irytującej sztuczności, wyraźnie przesłodzonych historii. Oczywiście, wątek Doris i Mikołaja jest trochę bajkowy, ale w stopniu akceptowalnym, nie wygląda, jak zrobiony na siłę, byle coś było. Poza tym – czy nie taki właśnie ma być film zrobiony specjalnie na święta? Nieco słodkawy, magiczny, wywołujący uśmiech i dający wiarę, że szczęście może być blisko?

wtorek, 23 lipca 2013

Hugo i jego wynalazek

Baśniowy świat ukazany na wielkim ekranie przez Martina Scorsese został doceniony przez Akademię Filmową aż jedenastoma nominacjami do Oscara, z których dostał pięć statuetek, ale także Złotym Globem i innymi znaczącymi nagrodami. Jak w przypadku drugiej wymienionej przez mnie nagrody to wielki zaszczyt, to pierwsza, nie bójmy się przyznać, lata świetności ma już za sobą, a poziom nominowanych filmów do Oscara jest, z roku na rok, coraz niższy. Czy w przypadku tego filmu jest tak samo? Moim zdaniem – nie do końca.
„Hugo i jego wynalazek”, przynajmniej technicznie, przedstawia się na tle swoich rywali jako obraz zasługujący na nagrody. I właśnie od strony technicznej, czyli scenografii, efektów specjalnych, zdjęć, dźwięku i jego montażu, został doceniony, a ja się z tym w pełni zgadzam.
 
Obraz ten zrealizowano z wielkim rozmachem pod względem scenografii i efektów specjalnych. Połączenie pracy Ferretti'ego, LoSchiavo, Legato, Williamsa, Grossmana i Henninga dało niesamowite efekty, które zachwycą nie tylko widza młodego, będącego jeszcze w podstawówce, lecz także jego rodziców, którzy z nim na ten film przyszli. Dodajmy do tego klimatyczne zdjęcia Roberta Richardsona, a otrzymamy obraz spójny i zachwycający, który natychmiast przenosi nas, starszych widzów, w to magiczne miejsce, w którym znajduje się nasze „wewnętrzne dziecko”, a tych młodszych w świat marzeń. Mimo iż nie przepadam za kinem familijnym, które często bywa nazbyt infantylne i sztuczne, tutaj jednak dałam się przekonać i bez uczucia znużenia zatopić w tych magicznych obrazach. Tutaj dziecinność ukazano ze smakiem, a braku realizmu niemal się nie zauważa.

Jednak fabularnie obraz ten jest dość prosty, bez większych rewelacji. Opowiada o młodym Hugo (Asa Butterfield), który wierzy, że naprawiając mechanicznego człowieka, odzyska jakąś cząstkę swojego zmarłego tragicznie ojca, z którym nie zdążył się pożegnać. Brakuje mu jedynie tajemniczego klucza w kształcie serca, niezbędnego do ostatecznego uruchomienia machiny. Wszystko się zmienia, kiedy właściciel sklepu z zabawkami zabiera mu notes z wytycznymi odnośnie naprawy Automatu, co jest konsekwencją kradzieży i gdy poznaje Isabelle (Chloë Grace Moretz), podopieczną sklepikarza, noszącą na szyi poszukiwany przez niego przedmiot. Rozpoczyna się wtedy wielka przygoda, prowadząca do rozwikłania wielu tajemnic oraz do... Georgesa Meliesa (Ben Kingsley). Tak, obraz ten jest ukłonem w stronę jednego z pierwszych artystów kina.
Widać, że scenarzysta, John Logan, starał się ukazać historię pełną tajemniczości i niedopowiedzeń, lecz pominął bardzo ważną część opowieści, jaką są bohaterowie. Choć zagrani zostali przez bardzo dobrych aktorów, to ich psychologiczna strona okazuje się dość lakoniczna. Ale może o to właśnie chodzi w kinie familijnym – żeby się nie zagłębiać. Natomiast aktorzy zasługują na chwilę uwagi. Dla mnie dużym zdziwieniem okazał się Sacha Baron Cohen, odgrywający rolę nadzorcy stacji kolejowej – wyraźnie pokazał, że potrafi zagrać poważniejszą rolę niż np. Borata i całkiem nieźle mu to wychodzi. Warto zwrócić uwagę na młode twarze, jeszcze świeże we współczesnym kinie – Asę Butterfielda i Chloë Grace Moretz. Nie ma w nich krztyny sztuczności, swoją przyjaźń zagrali bardzo naturalnie, jakby przyjaźnili się od lat. W końcu Ben Kingsley, którego, moim zdaniem, nikt inny nie mógłby zastąpić w tej roli.

Film ten, jak każdy, ma wady i zalety, jednak nad tymi pierwszymi nie ma się co zastanawiać, bo i po co? Ten gatunek kina ma zachwycać, ma wprowadzić nas w nastrój tajemniczości, czasem grozy, nierzadko śmiechu. Ma pokazać świat od strony marzeń i snów. Oderwać od rzeczywistości, która jest szara, często przytłaczająca i pokazać, że istnieją w życiu sprawy ważne i ważniejsze, że niemożliwe nie istnieje. „Hugo i jego wynalazek” spełnia tę rolę znakomicie. A ponieważ czas przy tym filmie płynie bardzo szybko, nadaje się idealnie na wieczorny seans w kinie w ramach relaksu i chęci odcięcia od spraw dnia codziennego.