środa, 31 lipca 2013

Drugie oblicze

Strasznie ciężki do przetrawienia film, dlatego, podsumowanie i przekazanie jakichkolwiek odczuć z nim związanych nie jest takie proste. Mocniejszy niż "Drive"? Może, ale nie w takiej formie.

Najpierw dostajemy jedną historię - kaskader Luke dowiaduje się, że od roku ma dziecko z kobietą, z którą raz poszedł do łóżka. Zaczynają się w nim budzić ojcowskie instynkty, chce zapewnić dziecku przyszłość, wpychając się niejako do ułożonego życia Rominy i jej faceta. Porzuca nawet cyrk, żeby zostać w tym samym mieście, co syn, dlatego musi znaleźć pracę. Pech chciał, że dostał ją u miejscowego mechanika, który sam za wiele nie ma, dlatego namawia Luke'a na kilka skoków na banki. Wszystko jest w porządku do czasu, kiedy pomysłodawca wycofuje się po kilku napadach, a Luke uznaje, że jeszcze nie dość pieniędzy zebrał. I tu zaczyna się robić... dziwnie.

Druga historia to opowieść z życia policjanta, Avery'ego, który poprzez zabicie bandyty i uratowanie jego zakładników, pokonuje w swojej karierze drogę "od zera do bohatera". Zostaje odznaczony i okazuje się być jednym z niewielu uczciwych policjantów w mieście. Postanawia podjąć walkę z korupcją. W tym samym czasie jego syn dorasta i zaczyna rozrabiać z nowo poznanym przyjacielem.

Obie historie łączy to, że zabitym przez Avery'ego bandytą jest Luke, a nowym przyjacielem syna policjanta jest syn kaskadera i Rominy. W ten sposób miał powstać obraz o tym, jak życie i decyzje rodziców kształtują postępowanie ich dzieci. Moim zdaniem wyszło to jednak bardzo słabo i wątek synów wciśnięty został na siłę. Nie przekonuje mnie to, że skoro ojciec Jasona był bandytą, to on też musi nim być. No i, co najważniejsze, wydawać by się mogło, że skoro jest bandyta i policjant, to będzie też jakaś pełna napięcia akcja - nic bardziej mylnego. Jest strasznie nudno i nawet Gosling nie ratuje tego filmu.

poniedziałek, 29 lipca 2013

The Help

Po obejrzeniu zwiastuna do tego filmu pomyślałam, że będzie to jakaś zabawna komedia o czarnoskórych służących i ich okropnych pracodawczyniach. Po seansie musiałam jednak zweryfikować tę opinię. "Służące" to adaptacja książki Kathryn Stockett, świetny dramat o służących z Jackson. Miasteczko to nie przypadkiem leży w Missisipi, które kiedyś było zagłębiem amerykańskiego niewolnictwa, a w latach 60., kiedy dzieje się akcja filmu, służące nadal traktowane są jak własność rodzin, u których pracują. Ich miesięczna stawka ledwo wystarcza na wyżywienie własnych wielodzietnych rodzin.

Aibileen i Minny to dwie główne bohaterki, które jako pierwsze zdecydowały się opowiedzieć swoje historie, swój punkt widzenia młodej, białej dziennikarce, pomimo wszelkich kłód rzucanych im pod nogi, łamiąc prawo, ignorując przyszłe konsekwencje. Skeeter, która przeprowadzała z nimi wywiady, zupełnie nie pasowała do środowiska Jackson. Nie była jak reszta pań domu - wyrachowaną rasistką lub tchórzem, bojącym się wyrazić sprzeciw wobec opinii innych. Niezamężna, bez dzieci, wykształcona, podjęła pracę w lokalnej gazecie, gdzie kazano jej pisać porady dla gospodyń. Praca ta pozwoliła jej zbliżyć się do Aibileen i przekonać ją do udzielenia wywiadu, który później przyniesie zaskakujące reakcje wśród lokalnej społeczności.

Film przedstawia okres wyraźnego podziału w Ameryce na białych i czarnych. Obie rasy musiały mieć oddzielne niemal wszystko, jednak, co ciekawe, w prawie każdym "białym" domu, służącą i nianią była czarna. To kolorowe kobiety wychowywały dzieci białych pań, robiły im za matki, podczas gdy te prawdziwe zajęte były urządzaniem przyjęć.

Moim zdaniem, temu filmowi nie można nic zarzucić. Świetnie zagrany - na uwagę zasługuje zarówno Emma Stone, jak i Viola Davis czy Octavia Spencer. Opowiadana historia jest miejscami zabawna, ale często i wzruszająca, wciąga od samego początku, chociaż akcja rozwija się dość powoli, a sam seans, mimo iż trwa prawie dwie i pół godziny, mija strasznie szybko.

środa, 24 lipca 2013

Listy do M

Kondycja polskiego kina współczesnego od dawna pozostawia wiele do życzenia. Ostatnimi czasy trudno w naszej rodzimej kinematografii znaleźć coś naprawdę oryginalnego, może nawet z jakimś konkretniejszym przesłaniem. Dlatego też, moim zdaniem, filmy ostatnich lat z polskich wytwórni, powinny podlegać specjalnemu rodzajowi krytyki, takiemu... bardziej pobłażliwemu. Oczywiście istnieją wyjątki od każdej reguły i wydaje mi się, że obraz stworzony przez słoweńskiego reżysera, Mitję Okorna, „Listy do M.” można zaliczyć do tych odbiegających nieco od polskich „standardów”. Co prawda – nie w kwestii oryginalności, gdyż to właśnie o jej braku najgłośniej krzyczą krytycy, jednak zapominając na chwilę, że Richard Curtis kiedyś zrobił film „To właśnie miłość”, do którego produkcja Okorna jest bardzo podobna, można stwierdzić, że jest to pewien powiew świeżości w stronę polskiego kina popularnego.

W filmie przedstawionych zostało kilka historii, które rozgrywają się tego samego dnia – w wigilię Świąt Bożego Narodzenia, a także w jednym mieście – Warszawie. Każda z nich jest w pewien sposób wyjątkowa i porusza inny problem. Na przykład - mamy dziewczynę, która zawsze spędza święta sama i wszystkim mówi, że dobrze jej z tym, choć tak naprawdę chciałaby się zakochać i mieć z kim spędzić ten wyjątkowy dzień w roku. Jest też policjant, głowa rodziny, który zawsze w wigilię odbywa służbę, ale chciałby ten dzień spędzić z rodziną przy stole. A także kilku innych bohaterów, których łączy samotność i zaprzeczanie własnym pragnieniom. Wszyscy żyją obok siebie i w każdej chwili mogliby się spotkać.

Prowadzącym wątkiem wydaje się historia Mikołaja (Maciej Stuhr), znanego prezentera radiowego, który, zamiast spędzić wigilię z synem, musi w nocy pracować i dotrzymywać towarzystwa samotnym słuchaczom na zlecenie apodyktycznej szefowej, Małgorzaty (Agnieszka Wagner), podczas gdy ona sama planuje spędzić ten wieczór z mężem według dokładnie ułożonego w jej głowie planu. Jednak nie wie, że Wojciech (Wojciech Malajkat), jej małżonek, dość mocno nagnie ramy planu, przyprowadzając na wieczerzę wigilijną małego gościa. W tym samym czasie Doris (Roma Gąsiorowska), pracująca w centrum handlowym jako hostessa, szuka miłości, zaś jej współpracownik, niegrzeczny święty Mikołaj, Melchior (Tomasz Karolak), wpada w komedię omyłek, próbując odzyskać swoją komórkę, którą stracił wymykając się z mieszkania Kariny (Agnieszka Dygant), kiedy niespodziewanie wrócił jej mąż, wspomniany wcześniej policjant (Piotr Adamczyk) z chęcią ratowania swojego małżeństwa i rodziny. Zaś Wladi (Piotr Małaszyński), boi się przedstawić rodzicom swojego partnera życiowego.

Film Mitji Okorna ogląda się przyjemnie, często z uśmiechem na ustach. Nie dłuży się, wątki są dobrze przystosowane do polskich realiów, dlatego widz może się utożsamić z którymkolwiek z bohaterów. Historie te są proste, jednak dość prawdziwe. Jeśli chciałoby się porównać większość polskich komedii romantycznych do tego filmu, to wypada on bardzo dobrze. Nie ma w nim tej, jakże irytującej sztuczności, wyraźnie przesłodzonych historii. Oczywiście, wątek Doris i Mikołaja jest trochę bajkowy, ale w stopniu akceptowalnym, nie wygląda, jak zrobiony na siłę, byle coś było. Poza tym – czy nie taki właśnie ma być film zrobiony specjalnie na święta? Nieco słodkawy, magiczny, wywołujący uśmiech i dający wiarę, że szczęście może być blisko?

wtorek, 23 lipca 2013

Hugo i jego wynalazek

Baśniowy świat ukazany na wielkim ekranie przez Martina Scorsese został doceniony przez Akademię Filmową aż jedenastoma nominacjami do Oscara, z których dostał pięć statuetek, ale także Złotym Globem i innymi znaczącymi nagrodami. Jak w przypadku drugiej wymienionej przez mnie nagrody to wielki zaszczyt, to pierwsza, nie bójmy się przyznać, lata świetności ma już za sobą, a poziom nominowanych filmów do Oscara jest, z roku na rok, coraz niższy. Czy w przypadku tego filmu jest tak samo? Moim zdaniem – nie do końca.
„Hugo i jego wynalazek”, przynajmniej technicznie, przedstawia się na tle swoich rywali jako obraz zasługujący na nagrody. I właśnie od strony technicznej, czyli scenografii, efektów specjalnych, zdjęć, dźwięku i jego montażu, został doceniony, a ja się z tym w pełni zgadzam.
 
Obraz ten zrealizowano z wielkim rozmachem pod względem scenografii i efektów specjalnych. Połączenie pracy Ferretti'ego, LoSchiavo, Legato, Williamsa, Grossmana i Henninga dało niesamowite efekty, które zachwycą nie tylko widza młodego, będącego jeszcze w podstawówce, lecz także jego rodziców, którzy z nim na ten film przyszli. Dodajmy do tego klimatyczne zdjęcia Roberta Richardsona, a otrzymamy obraz spójny i zachwycający, który natychmiast przenosi nas, starszych widzów, w to magiczne miejsce, w którym znajduje się nasze „wewnętrzne dziecko”, a tych młodszych w świat marzeń. Mimo iż nie przepadam za kinem familijnym, które często bywa nazbyt infantylne i sztuczne, tutaj jednak dałam się przekonać i bez uczucia znużenia zatopić w tych magicznych obrazach. Tutaj dziecinność ukazano ze smakiem, a braku realizmu niemal się nie zauważa.

Jednak fabularnie obraz ten jest dość prosty, bez większych rewelacji. Opowiada o młodym Hugo (Asa Butterfield), który wierzy, że naprawiając mechanicznego człowieka, odzyska jakąś cząstkę swojego zmarłego tragicznie ojca, z którym nie zdążył się pożegnać. Brakuje mu jedynie tajemniczego klucza w kształcie serca, niezbędnego do ostatecznego uruchomienia machiny. Wszystko się zmienia, kiedy właściciel sklepu z zabawkami zabiera mu notes z wytycznymi odnośnie naprawy Automatu, co jest konsekwencją kradzieży i gdy poznaje Isabelle (Chloë Grace Moretz), podopieczną sklepikarza, noszącą na szyi poszukiwany przez niego przedmiot. Rozpoczyna się wtedy wielka przygoda, prowadząca do rozwikłania wielu tajemnic oraz do... Georgesa Meliesa (Ben Kingsley). Tak, obraz ten jest ukłonem w stronę jednego z pierwszych artystów kina.
Widać, że scenarzysta, John Logan, starał się ukazać historię pełną tajemniczości i niedopowiedzeń, lecz pominął bardzo ważną część opowieści, jaką są bohaterowie. Choć zagrani zostali przez bardzo dobrych aktorów, to ich psychologiczna strona okazuje się dość lakoniczna. Ale może o to właśnie chodzi w kinie familijnym – żeby się nie zagłębiać. Natomiast aktorzy zasługują na chwilę uwagi. Dla mnie dużym zdziwieniem okazał się Sacha Baron Cohen, odgrywający rolę nadzorcy stacji kolejowej – wyraźnie pokazał, że potrafi zagrać poważniejszą rolę niż np. Borata i całkiem nieźle mu to wychodzi. Warto zwrócić uwagę na młode twarze, jeszcze świeże we współczesnym kinie – Asę Butterfielda i Chloë Grace Moretz. Nie ma w nich krztyny sztuczności, swoją przyjaźń zagrali bardzo naturalnie, jakby przyjaźnili się od lat. W końcu Ben Kingsley, którego, moim zdaniem, nikt inny nie mógłby zastąpić w tej roli.

Film ten, jak każdy, ma wady i zalety, jednak nad tymi pierwszymi nie ma się co zastanawiać, bo i po co? Ten gatunek kina ma zachwycać, ma wprowadzić nas w nastrój tajemniczości, czasem grozy, nierzadko śmiechu. Ma pokazać świat od strony marzeń i snów. Oderwać od rzeczywistości, która jest szara, często przytłaczająca i pokazać, że istnieją w życiu sprawy ważne i ważniejsze, że niemożliwe nie istnieje. „Hugo i jego wynalazek” spełnia tę rolę znakomicie. A ponieważ czas przy tym filmie płynie bardzo szybko, nadaje się idealnie na wieczorny seans w kinie w ramach relaksu i chęci odcięcia od spraw dnia codziennego.

poniedziałek, 22 lipca 2013

4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni

Nowa fala rumuńska zapoczątkowana została przez Cristiana Mungiu, który swoim filmem „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” zadebiutował w 2007 roku na festiwalu w Cannes, zgarniając przy tym Złotą Palmę. Twórcy tego nurtu wyśmiewali codzienność komunistyczną, która była szara i zupełnie nijaka. Ich filmy miały być jak najbliższe rzeczywistości, artystyczne, a jednocześnie takie, w których, z pozoru, nic się nie dzieje, gdyż kino nowej fali rumuńskiej to kino ambitne, zmuszające do refleksji, zagłębienia się w nim. I taki właśnie jest obraz Mungiu.W „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” reżyser zastosował estetykę dokumentalizmu, aby widz mógł znaleźć się jak najbliżej prawdy o życiu Rumunii w późnych latach 80. XX wieku. Zastosował takie zabiegi, jak kamera z ręki podczas scen kręconych na ulicy, a statyczna przy tych ważnych dla fabuły, dodatkowo wzmacnianych przez długie ujęcia. Do tego o wielu rzeczach nie jest powiedziane wprost, wiele słów nie zostało wypowiedzianych. W ten właśnie sposób ukazany został jeden dzień z życia rumuńskich studentek Politechniki.

Już w początkowej scenie widać, że obie dziewczyny nie należą do najbogatszych, ale także i nie są najbiedniejsze, choć pochodzą z prostych domów, czego symbolem może być cerata, pojawiająca się kilka razy w ciągu całego filmu. Gabita (w tej roli Laura Vasiliu) przekazuje sporą sumę pieniędzy Otilii (Anamaria Marinca), prosząc jednocześnie o załatwienie jakiejś ważnej sprawy, której sama boi się podjąć. Jednak nie wiemy o co dokładnie chodzi – napięcie rośnie z każdą kolejną sceną, pojawiają się domysły, które są weryfikowane przez widza w miarę zdobywania nowszych informacji, aż w końcu dowiaduje się niemal wszystkiego w scenie w pokoju hotelowym, kiedy zostaje wyjaśnione, że chodziło o aborcję. Co ciekawe, z jednej strony - w żadnym dialogu nie zostało użyte słowo „aborcja”, jakby reżyser bał się aż takiej dosłowności, z drugiej zaś – owa dosłowność ukazana została w scenie w łazience hotelowej, zaraz po tym, jak Gabi „pozbyła się” dziecka.

Została zarysowana dość wyraźna relacja między dziewczynami, jak i ich charakterystyka, pokazany psychologizm postaci. Ale czy jest to relacja dwóch przyjaciółek? Być może. Gabi poznajemy jakiś czas po rozstaniu z (być może) chłopakiem, ojcem dziecka. To ona jest tą, która nie potrafi za wiele załatwić, prosi o pomocną dłoń koleżankę. Jest naiwna, a także egoistyczna – nie postawiła się, kiedy jej koleżanka miała zapłacić za zabieg swoim ciałem.
Zaś Otilia wydaje się radzić sobie z załatwianiem wszystkiego bardzo dobrze, zdecydowanie można jej zaufać, bo obietnic dotrzymuje. W „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” pokazana została droga Otilii od poranka w akademiku do wieczora w hotelowej knajpce. Na początku decyduje się udzielić pomocy współlokatorce, co determinuje jej późniejsze zmiany. Właściwie cały film opiera się na kwestii pomocy. Pomaganie jest głównym problemem w życiu społeczeństwa obarczonego komunizmem. I nie chodzi tylko o przejawy dobrego serca i wiarę w wartości, ale również o wszelkie usługi korupcyjne, których przyczyny leżą w sytuacji politycznej kraju. Przez cały ten dzień można zaobserwować zmiany, jakie zachodzą w niej, prowadzące do swego rodzaju emocjonalnej tragedii bohaterki. Jest to osoba, która na pierwszym miejscu stawia wartości, przez co zapomina zupełnie o sobie. Otilia, będąc altruistką, zapomina o sobie, przez co jej życie kręci się ciągle wokół innych – załatwia wszystko wszystkim. Ale jest w tym całym pomaganiu niezwykle samotna. Nie potrafi lub nie chce poprosić nikogo o pomoc z jej problemami. Być może ma jakiś kompleks, który jej na to nie pozwala.

Proces aborcji staje się punktem kulminacyjnym w jej przemianie. Powoli rozpoczyna rozważania o przyszłości, o sobie, o tym, co będzie jeśli. Być może zaczyna także analizować wartości, w które prawdopodobnie kiedyś wierzyła – pojawiają się odwołania do pamięci kulturowej, religii, poprzez symboliczne kadry i sceny – wyeksponowanie krzyżyka na jej szyi, ukazanie bohaterki, jakby pochylała się nad żłobkiem (martwym dzieckiem leżącym w ręczniku na podłodze); narodziny dziecka zazwyczaj łączą się z powstaniem nadziei i radości – tutaj tego nie ma. Komunizm odbiera ludziom nadzieję, a aborcja wydaje się być czymś naturalnym, mimo iż jest nielegalna.

Cristian Mungiu przedstawił widzom brutalną rzeczywistość codzienności w kraju pogrążonym w komunizmie. Jest to wstrząsający obraz wyniszczenia społeczeństwa. Pokazany został regres duchowy bohaterów, człowieczeństwa – wartości przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Aborcja zostaje wkomponowana w zwykłą codzienność ot tak, nie wygląda na to, aby decyzja o usunięciu dziecka była powodem do długich rozmyślań, co tylko udowadnia, że społeczeństwo komunistyczne jest wyzbyte jakichkolwiek refleksji. Ukazana została również dość uniwersalna analiza życia w tym systemie politycznym – funkcjonowanie w nim wymaga wiele odwagi, sprytu i zaradności, ale także zmusza do całkowitej zmiany myślenia. Nie można się zastanawiać nad tym, co jest dobre, a co złe. Trzeba po prostu żyć i robić swoje, aby w pewnym momencie nie stanąć i nie zauważyć, że gdzieś w tym całym załatwianiu wszystkiego na lewo, pomaganiu, utraciło się własną godność i człowieczeństwo. Zdanie sobie z tego sprawy może być jeszcze gorsze niż samo życie w tym systemie.