Baśniowy
świat ukazany na wielkim ekranie przez Martina Scorsese został
doceniony przez Akademię Filmową aż jedenastoma nominacjami do
Oscara, z których dostał pięć statuetek, ale także Złotym
Globem i innymi znaczącymi nagrodami. Jak w przypadku drugiej
wymienionej przez mnie nagrody to wielki zaszczyt, to pierwsza, nie
bójmy się przyznać, lata świetności ma już za sobą, a poziom
nominowanych filmów do Oscara jest, z roku na rok, coraz niższy.
Czy w przypadku tego filmu jest tak samo? Moim zdaniem – nie do
końca.
„Hugo
i jego wynalazek”, przynajmniej technicznie, przedstawia się na
tle swoich rywali jako obraz zasługujący na nagrody. I właśnie od
strony technicznej, czyli scenografii, efektów specjalnych, zdjęć,
dźwięku i jego montażu, został doceniony, a ja się z tym w pełni
zgadzam.
Obraz
ten zrealizowano z wielkim rozmachem pod względem scenografii i
efektów specjalnych. Połączenie pracy Ferretti'ego, LoSchiavo,
Legato, Williamsa, Grossmana i Henninga dało niesamowite efekty,
które zachwycą nie tylko widza młodego, będącego jeszcze w
podstawówce, lecz także jego rodziców, którzy z nim na ten film
przyszli. Dodajmy do tego klimatyczne zdjęcia Roberta Richardsona, a
otrzymamy obraz spójny i zachwycający, który natychmiast przenosi
nas, starszych widzów, w to magiczne miejsce, w którym znajduje się
nasze „wewnętrzne dziecko”, a tych młodszych w świat marzeń.
Mimo iż nie przepadam za kinem familijnym, które często bywa
nazbyt infantylne i sztuczne, tutaj jednak dałam się przekonać i
bez uczucia znużenia zatopić w tych magicznych obrazach. Tutaj
dziecinność ukazano ze smakiem, a braku realizmu niemal się nie
zauważa.
Jednak
fabularnie obraz ten jest dość prosty, bez większych rewelacji.
Opowiada o młodym Hugo (Asa Butterfield), który wierzy, że
naprawiając mechanicznego człowieka, odzyska jakąś cząstkę
swojego zmarłego tragicznie ojca, z którym nie zdążył się
pożegnać. Brakuje mu jedynie tajemniczego klucza w kształcie
serca, niezbędnego do ostatecznego uruchomienia machiny. Wszystko
się zmienia, kiedy właściciel sklepu z zabawkami zabiera mu notes
z wytycznymi odnośnie naprawy Automatu, co jest konsekwencją
kradzieży i gdy poznaje Isabelle (Chloë Grace Moretz), podopieczną
sklepikarza, noszącą na szyi poszukiwany przez niego przedmiot.
Rozpoczyna się wtedy wielka przygoda, prowadząca do rozwikłania
wielu tajemnic oraz do... Georgesa Meliesa (Ben Kingsley). Tak, obraz
ten jest ukłonem w stronę jednego z pierwszych artystów kina.
Widać,
że scenarzysta, John Logan, starał się ukazać historię pełną
tajemniczości i niedopowiedzeń, lecz pominął bardzo ważną część
opowieści, jaką są bohaterowie. Choć zagrani zostali przez bardzo
dobrych aktorów, to ich psychologiczna strona okazuje się dość
lakoniczna. Ale może o to właśnie chodzi w kinie familijnym –
żeby się nie zagłębiać. Natomiast aktorzy zasługują na chwilę
uwagi. Dla mnie dużym zdziwieniem okazał się Sacha Baron Cohen,
odgrywający rolę nadzorcy stacji kolejowej – wyraźnie pokazał,
że potrafi zagrać poważniejszą rolę niż np. Borata i całkiem
nieźle mu to wychodzi. Warto zwrócić uwagę na młode twarze,
jeszcze świeże we współczesnym kinie – Asę Butterfielda i
Chloë Grace Moretz. Nie ma w nich krztyny sztuczności, swoją
przyjaźń zagrali bardzo naturalnie, jakby przyjaźnili się od lat.
W końcu Ben Kingsley, którego, moim zdaniem, nikt inny nie mógłby
zastąpić w tej roli.
Film
ten, jak każdy, ma wady i zalety, jednak nad tymi pierwszymi nie ma
się co zastanawiać, bo i po co? Ten gatunek kina ma zachwycać, ma
wprowadzić nas w nastrój tajemniczości, czasem grozy, nierzadko
śmiechu. Ma pokazać świat od strony marzeń i snów. Oderwać od
rzeczywistości, która jest szara, często przytłaczająca i
pokazać, że istnieją w życiu sprawy ważne i ważniejsze, że
niemożliwe nie istnieje. „Hugo i jego wynalazek” spełnia tę
rolę znakomicie. A ponieważ czas przy tym filmie płynie bardzo
szybko, nadaje się idealnie na wieczorny seans w kinie w ramach
relaksu i chęci odcięcia od spraw dnia codziennego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz